Jeśli staniesz tuż przed ogromnym obrazem i będziesz próbować ogarnąć go wzrokiem, może Ci być trudno dostrzec główną myśl artysty. Zobaczysz pewnie kilka szczegółów, które się ze sobą łączą albo nawet nie.
Pewne rzeczy widać dopiero z odpowiedniej perspektywy. Czas potrafi dać taką, która pomaga zrozumieć to, co wcześniej wydawało się tylko bezsensownym zlepkiem fragmentów. Problem w tym, że w życiu często stoimy tak blisko, że nie jesteśmy w stanie dostrzec wszystkich znaczących niuansów. Szamoczemy się wtedy, próbując nadać rzeczywistości wymyślony przez siebie kształt albo przynajmniej zrozumieć, w czym właśnie bierzemy udział. A tak często wystarczyłoby po prostu powiedzieć nie wiem i zaakceptować ten stan na pewien czas. To jest naprawdę dobry punkt wyjścia do wszelkich zmian.
Przecież chciałaś chodzić do przedszkola!
Jak to, co wyżej napisałam ma się do adaptacji przedszkolnej? Ten, kto nas zna, wie, że adaptacja Haneczki była długa, żmudna i miała swoje wzloty i upadki. Ja czułam się właśnie tak, jakbym stała przed ogromnym obrazem i próbowała połączyć ze sobą tysiąc niepasujących elementów.
Bardzo chciała chodzić, potem już nie chce albo chce, ale nie tu, ale gdzie indziej też nie, a ja potrzebuję czasu na pracę. Ale dopiero co się przeprowadziliśmy, może to za wcześnie, tylko że zaraz urodzi się jej siostra i nie wiem, czy dam radę opiekować się nimi dwiema przez cały dzień…
Było tego naprawdę sporo, a ze środka wszystko wyglądało dość dramatycznie, zwłaszcza biorąc pod uwagę moje zmęczenie przeprowadzką, remontem i końcówką ciąży.
Ona już powinna
Tym, co najbardziej mi wtedy przeszkadzało i zawracało z obranego przeze mnie kursu były wszystkie oceny, osądy i statyczne interpretacje: ona powinna już potrafić na luzie zostać w przedszkolu, inne dzieci nie robią takich problemów, ponad rok adaptacji, to już przegięcie, to na pewno nasza wina, trzeba było ją zostawić płaczącą, nic by się jej nie stało, a co będzie jak do szkoły też nie będzie chciała chodzić? itd.
Im bardziej wkręcałam się w te wszystkie głosy w swojej głowie, tym mniej widziałam rzeczywistość w jej prawdziwym kształcie. Pozwalałam wściekłości zawładnąć sobą i robiłam rzeczy, których za chwilę żałowałam.
Ten obraz z oddali
Teraz, po prawie dwóch latach widzę dużo więcej. Dopiero niedawno zrozumiałam, że adaptacja Hani trwała półtora miesiąca, wliczając w to zmianę przedszkola po trzech tygodniach. Zmianę z jednego cudownego miejsca na drugie, które po prostu bardziej pasowało naszej córce.
Półtora miesiąca, podczas których byłam obok niej codziennie i razem poznawałyśmy przedszkolną rzeczywistość, opiekunów, przestrzeń i inne dzieci.
To dużo czy mało? W kontekście trzech lat spędzonych razem prawie bez przerwy, chyba całkiem niewiele. W porównaniu do standardowych procedur przedszkolnych i żłobkowych zachodniego świata, nonszalancko długo.
Szybko zostaw i wyjdź
Pisałam już kilka razy, że zachodnie społeczeństwo uwielbia wszystkie przymioty lewej półkuli, szydząc z tego, co jest cechami prawej. W kwestii mainstreamowej adaptacji widać to tak bardzo, że wyraźniej już się nie da. Ukochane dziecko postawione w całkowicie nowej i przerażającej dla siebie sytuacji płacze i z rozpaczą w oczach woła: „nie zostawiaj mnie, mamo, proszę!”. Dla niego to nie jest żadna manipulacja, to walka o przetrwanie. Osoba, której ufa bezgranicznie próbuje zostawić je samo w zupełnie nowej przestrzeni, z zupełnie nieznajomymi ludźmi i z co najmniej dwadzieściorgiem innych, równie przerażonych dzieci.
Co wtedy często słyszą rodzice od dyrekcji, opiekunów, psychologów?
→ To normalne, nie ulegaj, bo inaczej przyzwyczai się, że z tobą wszystko może ugrać
→ Uśmiechnij się, daj mu buziaka i powiedz że na pewno będzie się świetnie bawić
→ Popłacze najwyżej kilka tygodni i się przyzwyczai
→ Przecież tak naprawdę nie dzieje mu się żadna krzywda – jest pod opieką, ma co jeść i z kim się bawić
Tak naprawdę. Bo według współczesnego świata naprawdę liczy się tylko to, co widać. To nic, że neurobiolodzy już dawno udowodnili, że mózg, przebywając zbyt długo w dużym stresie, nie rozwija się optymalnie. To nic, że psychologia rozwojowa od wielu lat mówi o empatii, zaufaniu i szacunku jako podstawowych wartościach definiujących zdrowy rozwój człowieka. Ludzie są mistrzami w racjonalizacji tego, co jest po prostu nieludzkie i żeby stłumić swój ból z tym związany tworzą jakieś bzdurne teorie o małych tyranach i manipulatorach. Zastanówcie się, od kogo dzieci uczą się tej manipulacji.
W idealnym świecie przykład idzie z góry i uważam, że tak właśnie powinno być. Przedszkola prowadzą ludzie świadomi tego, jak przebiega rozwój psychiczny i emocjonalny dzieci i biorąc pod uwagę każdą rodzinę przeprowadzają łagodną adaptację. Niestety, bardzo często jest inaczej i to rodzice muszą postawić wyraźną granicę i nie pozwolić na stosowanie przemocy wobec swoich dzieci. Tak, wyrywanie przerażonego dziecka z rąk rodzica i zamykanie mu drzwi przed nosem nazywam przemocą.
Andre Stern podczas wykładu, w którym uczestniczyłam powiedział, że nie będzie pokoju na świecie, dopóki ludzie nie będą żyć w pokoju z dzieciństwem. Jak długo jeszcze zamiast szukać równowagi między potrzebami dzieci i rodziców będziemy siłowo dostosowywać te piękne istoty do wynaturzonych realiów dorosłości?
Nasza historia
Po trzech tygodniach w cudownym przedszkolu pełnym empatii i zrozumienia dla potrzeb małych ludzi spróbowaliśmy zostawić tam Hanię bez nas. Niestety nie była na to jeszcze gotowa. Nawet nie płakała, ale bez słowa złapała się framugi i nie chciała jej puścić, dopóki Marek, który był z nią nie powiedział, że nie zostawi jej na siłę. Wtedy zaproponowałam jej drugie przedszkole, w którym byłyśmy miesiąc wcześniej, żeby sprawdzić, czy będzie się Hani podobało. To pierwsze było w centrum miasta, drugie na jego obrzeżach. W pierwszym było dwanaścioro dzieci w jej grupie i piętnaścioro w starszej, w drugim ośmioro w całym przedszkolu. Pierwsze miało swój mały, uroczy ogródek, drugie ogromne podwórze z osiołkiem i kozami. Choć w pierwszym przedszkolu personel był bardzo elastyczny i otwarty na adaptację z rodzicem, czułam, że w drugim, nieformalnym i istniejącym dopiero dwa miesiące będzie na to bardziej komfortowe dla wszystkich. Dlatego wspólnie zdecydowaliśmy na przeniesienie Hani.
Po niespełna miesiącu wspólnego poznawania opiekunów i miejsca nasza córka zaczęła zostawać w przedszkolu bez płaczu i bez nas.
Niestety po kilku tygodniach przyplątało się jakieś przeziębienie, potem ktoś zachorował na ospę i nie chcieliśmy narażać Nastki, która miała się niebawem narodzić, to była nasza świadoma decyzja. Zrobiliśmy miesięczną przerwę, podczas której Haneczka przestała być jedynaczką. Teraz, kiedy to piszę, wydaje mi się tak oczywiste, że pojawienie się siostry było dla naszej starszej córki ogromnym stresorem i jedynym, czego wtedy potrzebowała była nasza ciągłą obecność i otoczenie jej miłością. Wtedy byłam przerażona wizją opieki nad dwoma maluchami, z których każdy najchętniej miałby mamę cały czas na wyłączność.
Po dwóch tygodniach od narodzin Nastki zaczęłyśmy chodzić do przedszkola razem – Ja, Hania i Nasteczka. Taki układ funkcjonował ponad miesiąc. Znaleźliśmy przedszkole, w którym opiekunowie rozumieli potrzeby małych ludzi i dla których to było w porządku. To był jeden z głównych powodów naszej przeprowadzki, bo w Warszawie nie znaliśmy przedszkola, które spełniałoby nasze potrzeby.
Potem zaczęły się wakacje, podczas których byliśmy ze sobą wszyscy praktycznie non stop. Po nich Hania, nasycona naszą bliskością, bez większych problemów wróciła do przedszkola i dobrze się w nim bawiła. Przychodziła do domu zadowolona i spokojna. Sielankę znowu zakłóciła infekcja, po której Haneczce bardzo trudno było wejść w przedszkolną rzeczywistość.
Pisząc „bardzo trudno wejść w przedszkolną rzeczywistość” nie mam na myśli chwilowego płaczu podczas rozstania, który bylibyśmy w stanie zaakceptować, wiedząc, że nasza córka zna już miejsce i opiekunów. To był rozdzierający krzyk z przerażeniem w oczach, wczepianiem się kurczowo w fotelik samochodowy albo nas i błaganiem: „nie zostawiaj mnie tu!”. Jej mózg był w stanie walki. Ze swojej perspektywy walczył o przetrwanie. Raz, kiedy nie miałam już zupełnie sił, zostawiłam ją w takim stanie. Skończyło się na temperaturze tego samego wieczora i kolejnej infekcji, z której wychodziła dwa tygodnie. Nawet tak wyraźne sygnały braku gotowości organizmu do zostawania w przedszkolu pani psycholog z telewizji śniadaniowej potrafiła nazwać dziecięcą manipulacją. Pozwolicie, że zostawię to bez komentarza.
Do grudnia Hanka była w przedszkolu ze mną i z Nastką albo wszystkie siedziałyśmy w domu powalone wirusami. Wtedy podjęliśmy wspólnie decyzję o zostawieniu Hani w domu aż do wiosny.
Testowaliśmy w tym okresie różne systemy podziału czasu na pracę – 6/2 godziny, 5/3 godziny o różnych porach i czasem bywało całkiem w porządku. Prosiliśmy także o pomoc dziadków, co także było dla nas wtedy dużym wsparciem. Jednak generalnie to były najtrudniejsze miesiące w moim życiu, zatrute frustracją, żalem i poczuciem winy za taki stan rzeczy. Wtedy też zapisałam się na terapię, żeby poukładać sobie to wszystko, co wymykało mi się z rąk.
W kwietniu, gdy temat miałam już przepracowany podjęliśmy kolejną próbę powrotu. Wiedzieliśmy, że nie mam już zasobów na to, żeby Hania była z nami w domu ani na bycie w przedszkolu z nią, a jednocześnie widzieliśmy w niej dużą zmianę, która dawała nadzieję na jej gotowość przedszkolną.
Haneczka, która była już starsza o rok i trzy miesiące niż przy pierwszych próbach, płakała tym razem dwa albo trzy razy podczas pożegnań. Było jej trudno się z nami rozstać, ale trochę też działał stary schemat, który musieliśmy wspólnie przeprogramować. Od tego czasu nasza córka chodziła do przedszkola z radością, pomijając jakieś drobne niechęci, zwykle zresztą związane z wykluwającą się chorobą i mijające wraz z powrotem do zdrowia.
Od maja wiedzieliśmy, że nasze ukochane przedszkole dzieli się na dwa i z różnych względów zdecydowaliśmy, że Hania będzie w nowym. Jest tam jej ulubiona opiekunka i część dzieci z poprzedniego miejsca. Początek był tak lekki i przyjemny, że przyjęliśmy ten stan za normę.
Tymczasem razem z pierwszym katarem nadeszło zniechęcenie, a im bardziej naciskałam, tym bardziej moja córka stawiała opór. Kiedy wróciłam do siebie, wysłuchałam jej z otwartym sercem, a potem powiedziałam, co się dzieje u mnie, mogłyśmy wspólnie wypracować strategię, która wspiera nas wszystkich – tata odwozi Hanię, a ja po nią przyjeżdżam.
To jest ogromny plus posyłania do przedszkola starszych dzieci – dogadanie się z nimi jest zwyczajnie łatwiejsze niż z trzylatkami. I nie mówię tu o zasobie słów, bo Haneczka miała od początku ogromny, a o dojrzałości emocjonalnej malucha.
Tu widzę kolejny puzzel, który mogę dopasować do układanki dopiero teraz – gotowość przedszkolna nie ma nic wspólnego z dojrzałością intelektualną dziecka.
Choćby Twoje dziecko mówiło zdaniami odkąd skończyło rok, a w wieku dwóch lat potrafiło powiedzieć, czy jest smutne, czy wesołe, ubrać się samodzielnie i umówić się z Tobą na wiele rzeczy, jeśli nie będzie gotowe na wejście w świat bez Ciebie, adaptacja będzie dla Was obojga katorgą.
Nasza adaptacja
Cały czas piszę o „naszej adaptacji”, bo dla nas to też jest adaptacja: do nowych warunków, do spędzania sporej części tygodnia bez ukochanego dziecka, do dostosowania planu dnia, tygodnia i miesiąca do rzeczywistości przedszkolnej. Dlatego uważam, że rodzice także bardzo potrzebują wsparcia w tym temacie.
Podczas naszego ostatniego kryzysu miałam akurat umówioną wizytę u swojej terapeutki, więc część czasu przeznaczyłyśmy na zbadanie tej sytuacji. I doszłyśmy do tego, że Hania pożegnała się ze swoim starym przedszkolem tak jak należy, jednak nie przeżyła jeszcze żałoby po nim, co może skutkować właśnie desperackimi próbami przywrócenia dawnej rzeczywistości.
Tu znowu jestem w samym środku wydarzeń, więc bez pomocy kompetentnej osoby z zewnątrz byłoby mi naprawdę trudno złapać sedno problemu. Dzięki temu, że je zrozumiałam, mogę wspierać moją córkę w godzeniu się z tym, co jest bez rezygnacji z ważnego dla mnie kawałka.
Fajnie, że możecie sobie na to pozwolić
Słyszeliśmy to zdanie milion razy w różnych konfiguracjach. Czasem przyjmowałam je z pobłażliwym uśmiechem, czasem ze zniecierpliwieniem. Bo to nie jest tak, że jesteśmy życiowo ustawieni i mamy po kilka milionów na różnych kontach.
Oboje mamy wolne zawody, bo tak wybraliśmy, co nie zmienia faktu, że naprawdę dużej odwagi wymagała od nas decyzja sprzedania mieszkania z kredytem, znalezienia domu w innym mieście, wzięcia na niego kolejnego kredytu, kupienia go i zrobienia podstawowego remontu. Wszystko to w niecałe pięć miesięcy.
To nie jest tak, że to wszystko trafiło nam się jak ślepej kurze ziarno. Podejmowaliśmy odważne decyzje zgodne z naszymi sercami, często wydawało się, że wbrew logice. A jednak te decyzje zaprowadziły nas w miejsce, w którym mogliśmy podarować naszej córce tyle czasu na adaptację, ile potrzebowała. My tez mogliśmy powiedzieć, że fajnie, że inni tak mogą, ale my niestety musimy posłać córkę do najbliższego przedszkola w Warszawie, bo przecież nie będziemy się przeprowadzać. Zamiast tego woleliśmy wybrać życie, które nas wołało.
Bywało dramatycznie ciężko, byłam skrajnie zmęczona brakiem przestrzeni na rozwój i pracę, nie mówiąc już o odpoczynku. Budżet mięliśmy na styk, a często nawet nie stykało, bo im mniej pracowaliśmy, tym mniej zarabialiśmy. Jednak mimo wszystko drugi raz wybrałabym tak samo.
Wiem, że ludzie są w różnych sytuacjach życiowych i niektóre mogą się wydawać zupełnie bez wyjścia. Dlatego właśnie piszę ten artykuł i otwieram cykl #adaptacjabliskości, żeby zebrać w jednym miejscu wiele różnych strategii na pogodzenie potrzeb rodziców – samorozwoju, bezpieczeństwa finansowego, odpoczynku, niezależności, dbania o siebie z potrzebami dzieci – zaufania, łagodności, bezpieczeństwa, szacunku, beztroski.
Co nam pomogło najbardziej
Myślę, że kluczowymi kwestiami w naszej adaptacji były zaufanie, wspólnota i wsparcie.
Bez zaufania do opiekunów, że mają dobre intencje, są świadomi, jak rozwija się dziecko i wciąż dokształcają się w swoich kompetencjach nie wyobrażam sobie działania tego układu. Musisz ufać ludziom, którym powierzasz pod opiekę kogoś, kogo kochasz całym sercem.
Dzieci świetnie czytają między słowami i choćby mama mówiła, że w przedszkolu będzie super, a czuła przerażenie na myśl o metodach tam stosowanych, ważniejsze dla dziecka będzie to drugie.
Tym aspektem kierowali się również założyciele naszego przedszkola, którzy po zapoznaniu się z innymi placówkami stwierdzili, że nie spełniają one ich potrzeb i otworzyli własne miejsce na swoich zasadach.
Fakt otwartości naszego przedszkola na adaptację z rodzicami sprawił, że nie miałam wątpliwości, co do intencji osób je prowadzących, a moje obserwacje podczas wspólnego pobytu sprawiły, że utwierdziłam się w przekonaniu, że jesteśmy w najlepszym dla nas miejscu.
Założyciele przedszkola zadbali także o to, żeby całe rodziny z nim związane mogły się poznać i nawiązać ze sobą kontakt. Raz w miesiącu odbywały się tam zebrania dla rodziców, na które każdy przynosił coś pysznego i poza omawianiem bieżących spraw dzieliliśmy się po prostu tym, co u nas i praktykowaliśmy NVC.
Prowadziłam także warsztat komunikacji empatycznej dla kadry i rodziców, który finansowało przedszkole. Dzięki temu, że znaliśmy się z tych wydarzeń, na propozycję rodzinnego wyjazdu na noc właściwie wszyscy zareagowali z entuzjazmem i byliśmy na pięciu takich wypadach.
Wspólnie spędzaliśmy urodziny dzieci, które z czasem stały się wydarzeniem ogromnej rangi dla wszystkich przedszkolaków.
To sprawiało, że dzieci także mogły się lepiej poznać w sprzyjających warunkach. Miały też spójny obraz życia rodzinnego – rodzice, gdy szli do pracy zostawiali je pod opieką osób, które lubili i którym ufali.
Do wychowania dziecka naprawdę potrzebna jest cała wioska i taką wioskę staraliśmy się tworzyć, wspierając się nawzajem w wielu sytuacjach.
Mówiąc o wsparciu, mam na myśli otwartość opiekunów przedszkolnych na rodziców i wspólne szukanie strategii na rozwiązywanie pojawiających się problemów, ale też indywidualne wsparcie zorganizowane sobie przez rodziców, takie jak psychoterapia, krąg kobiet i mężczyzn, warsztaty rozwojowe.
To cholernie ważne, żeby zobaczyć siebie w tej trudnej sytuacji i – kiedy tylko jest taka możliwość – zadbać o napełnienie swojego koszyczka empatii. Także po to, żeby móc wspierać swoje dziecko, które nie jest w stanie zapewnić sobie innych form wsparcia.
Adaptacja bliskości
Napisałam Wam to wszystko, bo wierzę, że ktoś może się zainspirować naszą historią. Samodzielność to stygmat naszych czasów, a przecież nie trzeba wciąż od nowa wymyślać koła, bo można skorzystać z tego, co ktoś inny już przeżył i pojechać na tym kole dużo dalej.
Dlatego zapraszam także Was do udziału w akcji #adaptacjabliskości. Jeśli chcesz opowiedzieć historię Waszej adaptacji, napisz do mnie przez kamykowy fanpejdż
Wyślę Ci pytania, które pomogą napisać Waszą historię i dalsze wytyczne. Czekam zarówno na opowieści o adaptacji w szacunku i zrozumieniu, jak też te bolesne i smutne, żebyśmy mieli pełną świadomość, jak ten proces obecnie wygląda.
Zbierzmy w jednym miejscu strategie na wsparcie i zacznijmy realnie zmieniać świat, nie tylko w prywatnych placówkach, ale także w państwowych przedszkolach.
Mam marzenie, że zgłosimy się z tymi historiami do Rzecznika Praw Dziecka i Ministra Edukacji, żeby porozmawiać o tym, z której strony można rozpocząć taką zmianę.
Jeśli choć jedno dziecko uniknie dzięki tej akcji traumy „standardowej adaptacji”, to będę szczęśliwa. Wchodzicie w to?