To będzie tekst o pewnym procesie wewnętrznym, który toczył się we mnie w sobotę dwa tygodnie temu. Zaskakującym i inspirującym także dla mnie, dlatego chcę się nim z Wami podzielić.

Plan doskonały

Wszystko było świetnie zaplanowane – Hania z tatą jadą do dziadka, ja z Nastką zostajemy w domu. Hania będzie mogła lepiej poznać dziadka, pogadać z nim, Marek pobędzie ze swoim tatą, Nasteczka będzie mogła spokojnie odbyć swoją popołudniową drzemkę, ja w tym czasie popracuję i nadrobię zaległości.

Nasza pobudka o 8:30, czyli półtorej godziny później niż zwykle zasiała we mnie ziarnko niepokoju, co do pory drzemki, ale mimo wszystko byłam dobrej myśli.
Pewnie dlatego, że ostatnio dbałam o wewnętrzną równowagę. Gdy przed południem Nastka powiedziała, że chce spać i ciągnęła mnie do sypialni ucieszyłam się, że wszystko jest tak, jak chciałam i pomyślałam, że to świetna pora.

Myśl – zapalnik

To właśnie była myśl, której uczepiłam się później jak rzep psiego ogona i która wywołała we mnie mieszankę wściekłości, rozczarowania i frustracji.

Bo Nastka nie zasnęła, kiedy leżałyśmy w łóżku przez pół godziny. Widziałam, że jest senna, że jej organizm potrzebuje odpoczynku, a jednak trudno było jej zapaść w sen. Dlatego wzięłam ją do nosidła, w którym bujałam ją w rytm moich kroków przytuloną do mnie, szumiałam do ucha i jednocześnie podawałam pierś. Trzy usypiające bodźce zwykle są gwarancją snu.

Chodziłam monotonnie w przód i w tył i naprawdę długo byłam spokojna i pełna czułości. Jednak kiedy po ok. czterdziestu minutach poczułam ból kręgosłupa i zmęczenie całego ciała noszeniem na barkach sporego już człowieka, a człowiek ten filuternie się do mnie uśmiechnął, w mojej głowie pojawiła się myśl: dość tego!

Rozszalała wściekłość

Poczułam znajomy ciężar wściekłości rozlewający się po mojej klatce piersiowej i wiedziałam, że to jest moment, w którym często zaczynam robić rzeczy, których później żałuję. Wiedziałam, że nie chcę przegapić kolejnej szansy na stanięcie ze swoją złością twarzą w twarz i jak zwykle zmienić ją w małe i raniące szpileczki wbijane mojemu dziecku. Bo te szpileczki potem się odwracały i kłuły też mnie nieznośnym poczuciem winy.

„Po co ta lekcja? Wściekłości rozszalała, co chcesz mi powiedzieć? Co mam zrozumieć przez ten ciągle wracający do mnie schemat? Co, do cholery, mam zrobić inaczej, żeby się uwolnić?!”

Zadawałam sobie te pytania, które trzymały mnie przy tym, co naprawdę jest dla mnie ważne.
Postanowiłam, że będę naprawdę czuć, co się dzieje z moim ciałem, choćby to było nieziemsko niewygodne. Słuchałam, jakie myśli przepływają przez moją głowę i konfrontowałam je na bieżąco ze swoimi potrzebami i wartościami. Myśli były bardzo szakale. Pozwalałam temu szakalowi szczekać i wyć i rozmawiałam z nim tak jak potrafiłam.

Wycie szakala

„Mam ochotę włożyć tego bachora do szafy i wyjść z domu. Nie słyszeć tego wrzasku, który na pewno nastąpi, iść zupełnie sama tam, gdzie chcę i robić to, na co mam ochotę!”
Włożyć do szafy? Naprawdę kiepski pomysł. Nie chcę wkładać mojego dziecka do szafy, choćbym nie wiem, jak wściekła była. Nie chcę nikogo krzywdzić. Słyszę tu ogromne potrzeby: niezależności, wolności, autonomii, wybierania własnych planów, odpoczynku, ale to zdecydowanie nie jest strategia, którą chcę wybrać.

„To na balkon! Zamknę ją na balkonie! Nie wytrzymam dłużej tego bujania! Wszystko mnie boli, a teraz i tak nie zaśnie, bo czuje moje pobudzenie!”
Na balkon? No, sorry, ale to beznadziejny pomysł. Wyobrażam sobie tę małą bezbronną dziewczynkę na balkonie i robi mi się słabo.

„To sama pójdę na balkon, chociaż na chwilę, odetchnę świeżym powietrzem, może to mi pomoże”
A jak mnie tam zamknie? Nie, chcę znaleźć bezpieczne rozwiązanie, które pozwoli mi wyrazić to, co czuję, a jednocześnie zatroszczyć się o człowieka, który ode mnie zależy. Wiem, że tak się da! Da się na pewno. Uczę tego na warsztatach, doświadczam tego tak często, a w tym temacie ściana. Ściana, chociaż kończę terapię. Ściana, chociaż mam tyle narzędzi. Beton po prostu. Nie wiem już, nie potrafię tego przeskoczyć.

Kara przez oddzielenie

„W takim razie postawię ją na ziemi, jak zwykle w takich sytuacjach, i powiem, że sama jest sobie winna. Że teraz będzie zmęczona do końca dnia, a ja nie zamierzam jej nosić na rękach. I żeby nie myślała, że pozwolę jej zasnąć za dwie godziny! O nie, będzie się męczyć do wieczora, skoro jest taka krnąbrna!”

Kurwa, dlaczego wszystkie rozwiązania, które przychodzą mi do głowy mają w sobie oddzielenie? Co mi to oddzielenie daje? Co mi daje ukaranie mojej córki przez zabranie jej bliskości ze mną? Nie wiem, to nie jest czas na rozumienie, na pracę z głowy, to czas na zadziałanie zgodnie z moim ciałem, na zaopiekowanie się sobą ze świadomością, że jest ktoś, dla kogo jestem teraz całym światem.

Oddzielenie od stada. Wstyd, żal, rozpacz, poczucie winy. Wiedziałam, że nie chcę oddzielać, że chcę kochać, a jednocześnie mam w tym momencie dostęp tylko do tej jednej strategii.

Akceptuję

„Akceptuję miejsce, w którym jestem, przyjmuję to doświadczenie i chcę się od niego odbić, żeby móc iść dalej.” Wypowiedziałam w myślach te słowa, a potem najłagodniej, jak byłam w stanie postawiłam córkę na ziemi i powiedziałam jej, że idę teraz na dół, bo potrzebuję się uspokoić. Bramka była zamknięta, niebezpieczne przedmioty usunięte z jej zasięgu. Została sama, zdezorientowana, ale spokojna.

Kiedy złość ogromną czujesz tupnij TUP!

Na dole w salonie rzucałam poduszkami w ścianę, biłam w nie pięściami, wytupywałam i wytrząsałam z siebie całą wściekłość nagromadzoną w moim ciele przez ponad trzydzieści lat. Klęłam, płakałam i znowu się trzęsłam. Po kilku minutach poczułam ulgę i pomyślałam, że coś się przewaliło. Że wystarczy.

Usłyszałam kolejny raz, tym razem już z całkowitą przytomnością, wypowiedziane zaskakująco spokojnym tonem: „Maaamooo, gdzie jesteś?”, odpowiedziałam, że jestem na dole i niedługo przyjdę. Poczułam wtedy ogromne pragnienie. Poszłam do kuchni, żeby się napić i czułam jak z każdym łykiem herbaty wraca do mnie spokój.
Kiedy weszłam na górę, Nastka uśmiechnęła się do mnie, a ja po prostu wzięłam ją do swojego gabinetu, który zaplanowałam ogarnąć w czasie jej drzemki.

Katharsis

Piszę Wam to wszystko, bo to doświadczenie było dla mnie bardzo oczyszczające. Z siłą wodospadu uderzyła mnie myśl, że to nie wiedza jest najważniejsza w całym procesie rozwoju, tylko włączenie swojego serca. Danie mu przestrzeni na to, żeby mogło nam pokazać właściwy kurs. To właśnie z serca płynie akceptacja i przyjęcie tego, czym dysponujemy w danej chwili.

Bo wiecie, gdybym miała popatrzeć na sytuację z perspektywy osoby, która ma za sobą prawie dwieście godzin warsztatów NVC z różnymi trenerami, przeczytała koło setki książek w temacie rodzicielstwa, sama przeprowadziła prawie sto godzin warsztatów i pisze blog o empatycznej komunikacji, może pomyślałabym: „Słabo. Zostawiłaś ją w trudnym momencie. To nic, że nie płakała, a może to jeszcze gorzej, bo pewnie wzięła to wszystko do siebie i zapisze się to głęboko w jej układzie limbicznym jako trauma.”

Ale tak nie myślę. Ba, wiem, że tak nie jest! Wiem, że w tej sytuacji zrobiłam wszystko, żeby najbezpieczniej dla wszystkich jej uczestników wyrazić swoje emocje. Wiem to, bo kierowałam się sercem.

Restauracja

Po całym procesie przyszła mi do głowy metafora restauracji. Wydaje mi się, że dobrze obrazuje to, co chcę Wam przekazać.

Wyobraź sobie, że jesz naprawdę smaczny i zdrowy obiad w niezłej restauracji. Kosztujesz krem z warzyw z chrupiącym chipsem z topinamburu, a potem zajadasz pieczonego bakłażana faszerowanego świetnie przyprawionym ryżem z łososiem i warzywami. I wszystko byłoby super, gdybyś tydzień wcześniej nie przeczytał, że w Twoim mieście jest też restauracja, która dostała gwiazdkę Michelin. Zatem jesz te wszystkie smakowitości, ale w głębi duszy myślisz sobie, że spoko, całkiem dobre, ale w tamtej restauracji na pewno byłoby lepiej. Wykwintniej, smaczniej, milej.

Twój obiad mija. Potem czytasz o tej drugiej restauracji, zbierasz fundusze, zapraszasz żonę i idziecie tam. Jest całkiem fajnie. Smakuje ci jeszcze bardziej niż w tej poprzedniej restauracji, ale czytając o tej, trafiłeś na wzmiankę o jeszcze innej z dwiema gwiazdkami, więc jedząc kaczkę confit zastanawiasz się, jak smakuje ta z jeszcze wyższej półki.

Pewnie domyślasz się już, co mam na myśli. Może to banał, może truizm, a może jednak właśnie w tym momencie jesteś gotów na przyjęcie tego, co teraz masz, właśnie takim, jakim jest. Bez dodatkowych warunków, bez tej wiecznej presji na bycie lepszym. Jesteś właśnie tu z jakiegoś powodu i bez akceptacji tego miejsca trudno Ci będzie pójść dalej. To, co jest teraz, jest dla Ciebie z jakiegoś powodu najlepsze, choćby było jednocześnie najtrudniejsze na świecie.

Pewnie, że warto się rozwijać, znajdować nowe strategie, uczyć się i doskonalić całe życie. Ale początkiem prawdziwego rozwoju jest akceptacja dla tego, co jest tu i teraz. Bez niej w tej najlepszej z najlepszych restauracji może okazać się, że wyśmienite danie główne występuje w towarzystwie rodzynek, a Ty najbardziej na świecie nienawidzisz rodzynek…