Przejeżdżałam ostatnio przez skrzyżowanie ze światłami. Na zielonym, rzecz jasna. Jechałam lewym pasem i nagle kierowca jadący ciut przede mną prawym pasem zajechał mi drogę i zatrzymał się, żeby skręcić w lewo. Ciśnienie mi podskoczyło, bo zatrzymałam się naprawdę w ostatniej chwili i centymetry dzieliły nas od zderzenia. I mogłabym przyjąć, że chodziło tylko o to – przestraszyłam się, bo nieomal doszło do wypadku.
Jednak pod skórą czułam, że coś jeszcze jest na rzeczy.
Już kilka razy wcześniej złapałam się na tym, że wszelkie manewry innych kierowców utrudniające mi swobodny przejazd na zielonym strasznie wyprowadzają mnie z równowagi. Włącza mi się od razu syndrom warszawskiego kierowcy: zaczynam przewracać oczami, cmokać z irytacją i mamrotać pod nosem różne frazy do rzeczonych utrudniaczy. Zwykle cały manewr zajmuje nie więcej niż dziesięć sekund i kiedy już się skończy i mogę jechać dalej, pozostaję z niesmakiem, że zupełnie niepotrzebnie wkręciłam się w uliczną gonitwę, a przecież to wcale nie jest moje.
Ostatnia sytuacja uświadomiła mi, że prowadząc auto, tak bardzo fiksuję się na światłach, że zapominam czasem patrzeć na drogę. I oczywiście, jak to u mnie bywa, w ciągu kolejnych dni dostałam kilka lekcji przypominających materiał. A to pan o kulach przechodzący bardzo powoli, przez calutkie zielone światło dla jadących, tuż przed maską mojego samochodu, a to auto rozkraczone za sygnalizatorem, zajmujące cały pas. Takie tam wymowne prezenty od życia. Odkąd prowadzę blog i przychodzą do mnie takie natchnienia, mam czasem ochotę krzyczeć w niebo: – no już, zrozumiałam, dziękuję! Dziś napiszę, wystarczy!
Jak to się ma do życia
Zrozumiałam, jak bardzo adekwatna jest metafora świateł i drogi w odniesieniu do życia. Światła są wszystkimi regułami i umowami, które my – ludzie tworzymy, chcąc zaspokoić potrzeby bezpieczeństwa, porządku, sensu, celu. Droga zaś to są nasze aktualne uczucia i stojące za nimi potrzeby, czyli ten najbardziej żywy kawałek w nas. Nasunęło mi się wiele pytań. Co jest ważniejsze? Czy jedno bez drugiego ma w ogóle jakiś sens? Co ja wybieram częściej? Czy da się znaleźć złoty środek?
Pierwszym i istotnym krokiem było dla mnie spostrzeżenie (tu przeczytasz więcej o obserwacji), że kiedy zaczyna być mi trudno w kontakcie, pojawia się stres, przytłoczenie, złość, zdarza mi się uciekać w stronę świateł bez brania pod uwagę tego, co dzieje się na drodze.
Konkrety, pani, konkrety!
Jak większość moich olśnień, to też odniosę do konkretnej sytuacji, bo najłatwiej mi wtedy przekazać esencję.
Kto nas zna, ten wie, że o adaptacji przedszkolnej naszej starszej córki można by napisać słusznej objętości książkę. I byłoby to dzieło naładowane emocjami, w którym perspektywa świateł i drogi mieszają się momentami i splatają w trudny do rozwiązania węzeł.
W skrócie: adaptację zaczęliśmy w cudownym przedszkolu z ciepłą, empatyczną i świadomą kadrą (to przedszkole było też dość istotnym kryterium przy podejmowaniu decyzji o przeprowadzce do naszego miasta), dwa miesiące po powrocie z Warszawy, tydzień po przeprowadzce do nowego domu, kiedy Haneczka miała trzy lata bez trzech tygodni.
W międzyczasie zmarł mój wujek, którego Hania lubiła, robiliśmy też remont kuchni. To były dla niej dwa potężne stresory, które nie pomagały nam w tym procesie.
Okazało się też, że nasza córka nie jest jeszcze gotowa na przebywanie z tak dużą liczbą dzieci, a znajomi powiedzieli nam o jeszcze bardziej kameralnym przedszkolu w takiej samej odległości od naszego domu. Pojechaliśmy tam i poczuliśmy od razu, że lepszego miejsca dla Hani nie moglibyśmy sobie wymarzyć – cudowni prowadzący, domowe sale, na zewnątrz osiołek i kozy, a obok lodowisko, które dzieci własnoręcznie wylewały. Byliśmy tam razem z Hanią ponad miesiąc, a potem nagle coś kliknęło i nasza córka zaczęła chodzić sama. Wracała stamtąd brudna jak nieboskie stworzenie, spełniona i szczęśliwa.
Wtedy przydarzył mi się wypadek samochodowy, przez który przyjechałam po nią prawie trzy godziny po ostatnim dziecku. Opiekunowie, którzy mieszkają nad przedszkolem zajęli się naszą córką jak swoją, nakarmili, zaprosili do wspólnych aktywności ze swoimi synami, pisząc mi jeszcze co jakiś czas smsy, że wszystko u niej ok, żebym się nie martwiła. Niestety zaraz potem Hania złapała jakąś infekcję, później w przedszkolu była ospa i nie chcieliśmy ryzykować zarażenia noworodka, który miał się niebawem pojawić. Zrobiliśmy przerwę, którą chcieliśmy zakończyć po dwóch tygodniach od narodzin siostry. Niestety Hania nie chciała. Ratowaliśmy się pomocą dziadków, mąż pracował zdecydowanie mniej niż planował i byliśmy razem aż do końca wakacji, kiedy to znowu coś zaskoczyło i nasza córka wróciła do przedszkola.
To był zdecydowanie najpiękniejszy i najbliższy czas w powiększonym składzie. Nastka wtedy jeszcze głównie spała, więc mieliśmy przestrzeń na pracę, Haneczka wracała z przedszkola zadowolona i wybawiona, a potem wspólnie spędzaliśmy czas. Niestety znowu przyplątała się jakaś choroba i po dziesięciu dniach pobytu w domu adaptacja zaczynała się właściwie od początku. Po dwóch takich cyklach byliśmy tak zmęczeni, że podjęliśmy decyzję o poszukiwaniu niani. Dalszy ciąg już znacie.
Świadomy kierowca
Na początku nasza decyzja o wysłaniu Hani do przedszkola była jak świadomy kierowca, który jeździ zgodnie z sygnalizacją, a jednocześnie sprawdza, co się dzieje na drodze – chcieliśmy tego wszyscy, z Hanią na czele. Potem, kiedy okazało się, że nasza córka potrzebuje zdecydowanie więcej czasu, wciąż byliśmy w tym samym samochodzie, choć czasem ignorowaliśmy światła, wierząc, że spojrzenie na drogę daje nam więcej kontaktu i bliskości.
Po kilku miesiącach jakoś tak niepostrzeżenie straciliśmy z oczu światła i zgubiliśmy się na drodze. Chociaż chcieliśmy spędzać ze sobą czas, cieszyć się swoim towarzystwem, być dla siebie wsparciem, to będąc razem nie czuliśmy radości ani bliskości. Nas, dorosłych przytłaczały kwestie finansowe i marazm zawodowy związany z brakiem czasu, a dzieci idealnie ten stan rzeczy odbijały,
To była trudna konstatacja, która jednocześnie dała nam znać, że potrzebne nam są jakieś światła. Wtedy zaczęliśmy konkretne poszukiwania niani. To znowu był powrót do samochodu kierowcy, który widzi światła i drogę. Niestety, chociaż wszystko zdawało się być tak, jak chcemy, ta droga zakręcała w niespodziewanych momentach i okazywało się, że znowu jesteśmy w tym samym miejscu, w którym byliśmy tydzień wcześniej.
Kiedy światła udają drogę, a droga myli się ze światłami
Gdy kolejny raz znaleźliśmy się w punkcie wyjścia – bez opieki nad dziećmi, zmęczeni powtarzającym się schematem, a jednocześnie pełni energii i pomysłów na swoją pracę, spojrzeliśmy na drogę, którą już przebyliśmy, a potem na tę, którą widzimy przed sobą. Zbudowaliśmy swoje własne sygnalizatory, które miały nam pomóc dojechać tam, gdzie chcemy się znaleźć. Naszym celem i właściwie jedyną dostępną opcją pozwalającą nam pracować i odbudować nasze relacje było przedszkole. Wspaniałe, bliskie miejsce, które z jakichś powodów wryło się w pamięć naszej córki jako ogromne zagrożenie.
Nie wiedzieliśmy, jak to zrobimy, domyślaliśmy się, że to będzie trudne, bo Haneczka ostatnimi czasy zapierała się rękami i nogami przed wejściem tam. Wiedzieliśmy, że to my podjęliśmy decyzję o jej pobycie w przedszkolu i że zrobimy wszystko, żeby pomóc jej w ponownej adaptacji. Opiekunowie w kontakcie z nami przygotowali się na wsparcie Hani w tym procesie, wiedząc, co się u nas dzieje.
Wczorajszy poranek był kosmicznie trudny. Nasza córka łapała się wszystkich dostępnych jej strategii na zostanie w domu, począwszy od manifestacji zmęczenia, przez płacz aż po uciekanie od nas po całym domu. My robiliśmy tyle, ile mogliśmy zrobić, żeby zachęcić ją do wyjazdu tam bez używania siły.
Gdyby ktoś wtedy patrzył na nas z boku, mógłby pomyśleć, że jesteśmy strasznie zasadniczy, bo przecież to dziecko wyraźnie nie chce iść do przedszkola, a jego mama zostaje z młodszą siostrą, więc chyba ono też mogłoby tam nie iść. Ten ktoś nie wiedziałby jednak o całej sytuacji rodzinnej i o tym, co siedzi w głowach rodziców. Nie wiedziałby też o drodze, którą wspólnie przeszliśmy.
Właśnie wtedy działaliśmy na styku i właściwie w żadnym momencie nie mieliśmy pewności, czy to jeszcze droga, czy już światła. Intuicyjnie czuliśmy jednak, że choć droga jest przeraźliwie kręta i wyboista, to mamy zielone i to jest właśnie ta chwila, żeby przez nie przejechać.
Mamo, tato, prowadźcie mnie!
Chcecie wiedzieć, jak się skończył nasz przedszkolny dramat? Czy oderwaliśmy od siebie zrozpaczone dziecko, które zapierało się wszystkimi kończynami?
Nie. Hania, widząc, że mamy pewność, co do naszej decyzji i jasność w roli przewodników w rodzinie w pewnym momencie po prostu nam zaufała. Zadziała się jakaś magia i po kilkudziesięciu minutach spędzonych w przedszkolu z tatą, córka powiedziała: – możesz już iść.
Tata poszedł, a kiedy przyjechałam po nią po południu, zastałam ją we wspaniałej kałuży błotnej, umorusaną od stóp do głów i usłyszałam: – patrz, mamo, jakie mam brudne ręce! Ja nie chcę jeszcze jechać do domu!
Potem do końca dnia powtarzała, że bardzo fajnie było w jej przedszkolu. Dziś Hanka ubrała się szybciej niż tata i gotowa czekała pod drzwiami. Nie wiem, czy zawsze będzie jej tak łatwo zostawać w przedszkolu. Cieszę się tym co jest teraz i świętuję nasz nowy rytm dnia, który daje wszystkim dużo przestrzeni.
To w końcu światła, czy droga?
Milion razy nie chciało mi się siadać do pracy nad postawieniem mojego bloga, więc wybierając w tamtym momencie drogę, pewnie do tej pory bujałabym się z robotą. Światła pokazywały mi wtedy mój cel i dzięki temu, że szłam zgodnie z nimi, teraz mogę już zajmować się tylko tym, co sprawia mi największą przyjemność – pisaniem i publikowaniem tekstów.
Gdybym zaś postawiła na sztywne zasady i zdecydowała, że zanim nie zdobędę odpowiednich oszczędności, nie biorę się za blog, też pewnie nie czytalibyście teraz tego artykułu.
Wiedząc, że nawykowo uciekamy w stronę schematów i zasad i chcąc być przede wszystkim w kontakcie z potrzebami, na własnej skórze doświadczyliśmy drogi bez żadnej nawigacji. Bywała ekscytująca, czasem zaskakująca, ale w ogólnym rozrachunku okazała się być dla nas zbyt wyczerpująca.
Najlepiej jest nam wtedy, kiedy bierzemy pod uwagę światła i drogę, bo wtedy możemy podejmować świadome decyzje.