Jest taki dzień

To był jeden z tych dni, podczas których człowiek ma wrażenie, że dosłownie wszystko idzie nie tak, jak powinno, chociaż przecież było tak dobrze zaplanowane. Zaczęło się od nieprzespanej nocy z Hanią i jej rozpoczynającym się katarem (jeśli masz dzieci, pewnie znasz to uczucie, kiedy słysząc pierwszy chlupot w nosie, jakieś dwa tygodnie po zakończeniu najdłuższego przeziębienia na świecie masz ochotę wystrzelić się w kosmos. Jeśli ich nie masz, możesz mi wierzyć – angina, zapalenie płuc, różyczka, to wszystko pikuś. Katar to dopiero zło). Potem już tylko spijaliśmy śmietankę: służbowy wyjazd Mężusia 100 km. od miejscowości, w której byliśmy po zarwanej wspólnie nocy przestał być ekscytującą przygodą i stał się walką o przeżycie. W niewyspanych głowach huczał stres, czy mąż dojedzie bezpiecznie, czy podoła swoim zawodowym obowiązkom i czy ja będę w stanie w tym czasie zająć się Haneczką. Szybka weryfikacja półtorej godziny później – Mężuś dojechał. Krótko wygrywaliśmy tę nierówną walkę, bo niedługo po radosnym telefonie nasz pies ugryzł przy samym oku Hankę, która wciskała mu głowę w grzbiet. Wystarczyła chwila, w której odwróciłam się, żeby dosypać owoce do owsianki (owsianki ugotowanej poprzedniego wieczora, bo w końcu mistrzyni organizacji wie, jak ułatwić sobie życie). Dziki płacz z bólu i strachu, próby wsparcia przerażonego dziecka przeplatane myślami: „żadna inna matka nie dopuściłaby do tego”, odizolowanie równie przerażonej Mrówki, która broniła się tak, jak potrafiła. Szybka uspokajająca konsultacja telefoniczna z naszą cudowną pediatrą, a potem cały długi dzień pełen dobrych rad w stylu: „Jak mój pies ugryzł kiedyś dziecko, to od razu pojechałem go uśpić!”.

Powrót do domu

Przeżyliśmy – my z Hanią na wiejskim podwórku, mąż na próbie w teatrze jednego z dużych miast. Kiedy zobaczyłyśmy jego samochód wjeżdżający przez bramę, wiedziałam już, że wszystko będzie dobrze. Po dłuższej chwili odzyskiwania równowagi przez przytulanie i wspólnej kolacji poprosiłam Mężusia o pół godziny na telefoniczną sesję empatii. Wiedziałam jak bardzo wszyscy jesteśmy zmęczeni, a jednocześnie potrzebowałam tego bardziej niż snu. Dostałam błogosławieństwo męża i zamknęłam się w pokoju z telefonem i moją empatyczną partnerką na linii.

Czuję czy myślę

Wyszłam po godzinie – oczyszczona i spokojna. To było w sercu. W głowie zdążyłam już wyhodować poczucie winy, że miało być dwa razy krócej i że wszyscy jesteśmy zmęczeni, a ja myślę tylko o sobie. Zobaczyłam ich buszujących wesoło przy kominku i rzuciłam lekkie: „Przepraszam, kochanie, że tyle to trwało, a ty jesteś pewnie strasznie zmęczony”. Usłyszałam: „No co ty, spoko!”, ale to, co najważniejsze zadziało się poza słowami. Pojawił się we mnie w jednej chwili jakiś ciężar i żal, że jednym zdaniem odebrałam sobie sama prawo do zatroszczenia się o siebie w sposób, który wybrałam. W oczach męża zobaczyłam zdziwienie, zakłopotanie i zniechęcenie. W jednej chwili oddaliliśmy się od siebie o kilka lat świetlnych.

Olśnienie z prysznica

Pełne zrozumienie spłynęło na mnie razem z wodą z prysznica jakąś godzinę później, kiedy córka już spała. Przecież dostałam prezent! Najwspanialszy prezent w postaci czasu dla siebie. Przepraszając za niego postawiłam się w roli osoby, która wcale na niego zasługiwała, a męża w roli ofiary pazernej żony, która, nie licząc się z biednym mężem, zagarnia dla siebie całą GODZINĘ. Stąd to poczucie odłączenia, nieporozumienia i zerwania kontaktu w momencie przeprosin – bezwiednie wtłoczyłam nas w jakieś schematy, które zupełnie nie pasowały do płynącego w nas życia.

Moc wdzięczności

Kiedy woda z prysznica zmyła te stare i zupełnie nie służące mi skrypty poczułam, że przecież ja chcę za prezenty dziękować i je doceniać. Nie chcę zabierać odpowiedzialności za siebie drugiemu człowiekowi, bo to on wybiera, czy chce mi podarować kolejne pół godziny, czy jest na to zbyt zmęczony.
Wsuwając się do łóżka szepnęłam zatem zasypiającemu już Mężusiowi: „Dziękuję ci za ten czas dla mnie! Nie przepraszam, tylko dziękuję.”. Przytulił mnie mocno, choć nie wiem, czy po całym tym dniu dotarł do niego mój przekaz. Najważniejsze dla mnie było to, że mogę zasnąć w głębokim kontakcie ze sobą i z życiem, które we mnie płynęło.

A Wy, przypominacie sobie jakąś sytuację, w której nawykowo (więcej o tym, jaka jest różnica między czynnościami naturalnymi a nawykowymi znajdziecie tutaj) tylko dlatego, że tak wypada przeprosiliście kogoś za coś, za co moglibyście podziękować? Podzielicie się tym w komentarzu?