Nie było mnie tu przez jakiś czas, bo byłam gdzie indziej.

Powyższe zdanie może określać wiele moich ostatnich dni.

Planowaliśmy wyjazd nad jezioro i wakacje nad jakimś ciepłym morzem. Spotykaliśmy się z przyjaciółmi i z rodziną, załatwialiśmy różne sprawy urzędowe, dopinaliśmy projekty w pracy. Działaliśmy według planu, a jego nici utkane były gęsto. Myśl przewodnia była taka, żeby sprężyć się przed wakacjami, zorganizować wszystko i z czystą głową pojechać na zasłużony odpoczynek. Wszystko działało całkiem nieźle, tylko w tym wypełnionym po brzegi kalendarzu trudno było znaleźć wolne miejsce na zatrzymanie się i pobycie przy tym, co w danej chwili przynosiło życie. Widzieliśmy to i zgadzaliśmy się, żeby jeszcze na trochę odłożyć bieżące potrzeby i skupić się na celu.

Znamy przysłowie o rozśmieszaniu Pana Boga swoimi planami, ale na szczęście nie dotyczyło nas do tej pory zanadto – ot, odwołane wyjście z okazji urodzin męża, bo Nastka zagorączkowała. Poza tym zwykle udawało się nam działać zgodnie z tym, co sobie wymyśliliśmy.

Tym razem plany pokrzyżowała nam pogoda. Weekend, który mieliśmy spędzić wspólnie z innymi dobrymi duszami pod namiotami miał być deszczowy i chłodny. Zrobiliśmy pewne przesunięcia w pracy i na bieżąco przełożyliśmy wyjazd z piątku na niedzielę. Żonglowaliśmy terminami i przypisanymi do nich zobowiązaniami jak zawodowi cyrkowcy.

Sobota

W sobotę znaleźliśmy czas, żeby spotkać się ze znajomymi na śniadaniu i wpaść do moich rodziców na obiad. Kiedy od nich wychodziliśmy mieliśmy jeszcze tylko podjechać do sklepu po ostatnie zakupy potrzebne nam na wyjazd. Marek niósł Nastkę do samochodu i kiedy wyjmował kluczyki wypadła mu jakaś moneta. Obejrzał się i zostawił ją bez słowa. Kiedy doszłyśmy w to miejsce, zobaczyłam, że na ziemi leży złotówka. Zaproponowałam Hani, żeby ją podniosła, co z radością uczyniła.

– A co można kupić za złotówkę? – zapytała podekscytowana.
– Można kupić prawie całą małą wodę – odpowiedziałam – i prawie pół tubki owocowej. I może jednego banana…
– To ja coś kupię, jak będziemy w sklepie! – postanowiła Haneczka.
– Dobra, zobaczymy, co znajdziemy – zgodziłam się na ten plan.

W sklepie zrobiło się jakoś nerwowo. Hania ciągle wymyślała jakieś nowe zakupy, a potem wzięła ćwiartkę arbuza i uparła się, że będzie go sama nieść. Szła w żółwim tempie, przytulając arbuza do nowej bluzki i tamując sobotni ruch w najbardziej strategicznej alejce. Przy kasie okazało się, że nie wzięliśmy wody i trzeba było stawać w kolejce jeszcze raz. Zapłaciliśmy za zakupy kartą i wyszliśmy ze sklepu, ciągnąc za sobą Haneczkę, która znowu coś jęczała.

Kiedy przypinaliśmy wózek, rozpłakała się i próbowała nam prze ten płacz coś powiedzieć. Po kilku prośbach, żeby postarała się wyraźniej, usłyszeliśmy, że chciała zapłacić za arbuza swoją złotówką. No tak. Pokiwaliśmy głowami i zgodnie stwierdziliśmy, że rozumiemy, że może być jej teraz przykro i niestety okoliczności tak się ułożyły, a jeśli chcemy jechać jutro nad jezioro, to trzeba już jechać do domu i się pakować. Zapytaliśmy też, czy może wziąć monetę na wakacje i tam zapłacić nią za coś. Hania przełknęła ten żal i trochę markotnie, ale zgodziła się na to – wsiadła do samochodu bez oporu, więc mogliśmy dalej realizować nasz plan. Jechaliśmy, rozmawiając z mężem o czymś na lekko, gdy z tylnego siedzenia znowu dobiegł nas jęk.

– Ja nie chciaaałaaam pooołknąć teeej moooneeetyyyy! – zawołała Haneczka przeraźliwie. Jako że był to któryś z kolei taki ton w ciągu kilkudziesięciu minut, przewróciłam oczami, westchnęłam i z porozumiewawczym uśmiechem popatrzyłam na męża.
– To nie poły… – chciałam rozładować sytuację żarcikiem, kiedy dotarło do mnie, że moje dziecko użyło czasu przeszłego, a nie przyszłego, a moneta, którą trzymało była złotówką – poczekaj, Haniu, co się dzieje??? Połknęłaś złotówkę?!
– Ja nie chciałam jej połknąć! – zawołała Hanka ze zdumieniem i przerażeniem w głosie. Zatrzymaliśmy się na przystanku, wyskoczyłam ze swojego siedzenia i podbiegłam do niej, żeby zapytać, gdzie teraz czuje monetę. Nogi się pode mną ugięły, gdy pokazała mi dół szyi i powiedziała, że boli ją w tym miejscu.
– Ja nie chciałam jej połknąć – powtarzała też ciągle z płaczem.
– Połykaj teraz ślinę, kochanie – powiedziałam najbardziej łagodnie i jednocześnie stanowczo, jak byłam w stanie – połykaj ślinę, pozwól jej teraz spaść do twojego brzucha, tak będzie najlepiej.
– Ja nie chciałam jej połknąć – powiedziała Hania jak mantrę, która może cofnąć czas. Potem rozpłakała się jeszcze bardziej żałośnie.
– Gdzie jest ta złotówka, Haniu? – zapytałam – Gdzie ją czujesz?
– Tutaj! – odpowiedziała córka pokazując mi brzuch i wybuchając spazmatycznym płaczem. Poczułam ogromną ulgę, a jednocześnie wiedziałam, że to dopiero początek naszej drogi do wydobywania pieniążka.

Złote dziecko

Haneczka, mimo zapewnień z naszej strony, że wierzymy, że nie chciała i czasem tak się po prostu dzieje, że tracimy nad czymś kontrolę, ciągle płakała.
Dopiero po naszych słowach, że lekarze na pewno nam pomogą, a nawet jeśli będzie trzeba zostać w szpitalu, ktoś z nas będzie z nią przez cały czas, rozluźniła się trochę.
Pojechaliśmy na SOR i dalej wszystko przebiegło zgodnie z procedurami – ważenie i mierzenie, krótki wywiad, RTG brzucha, pobieranie krwi i wenflon w ręce. Zdecydowano, że Hania ma zostać na noc i rano mieć zrobione kolejne prześwietlenie. Marek został z nią, a ja z Nastką przenocowałam u moich rodziców, dzięki którym cały ten koszmar nie był aż tak potworny.

W niedzielę rano, po trzech godzinach spędzonych przez Hanusię na czczo, okazało się, że rentgena nie będzie, bo przecież jest niedziela i dopiero w poniedziałek będzie możliwe zrobienie zdjęcia. Takie charakterystyczne dla polskiej służby zdrowia zaskoczenie, że po sobotnim wieczorze przychodzi niedzielny poranek. Młody lekarz po wyrażeniu zdziwienia, że Hanna została zatrzymana w szpitalu, zasugerował wyjście na własne żądanie. Tak też uczynili.

Hania po powrocie do dziadków zdawała się zupełnie nie zdawać sobie sprawy z powagi sytuacji. Była roześmiana, głośna i wszędzie jej było pełno. Dopiero po jakimś czasie zrozumiałam, że to jej strategia na odreagowanie stresu po całej sytuacji. Tak było przez dwa dni. Jeszcze nad jeziorem, nad które przyjechaliśmy dzień później niż zamierzaliśmy, nasza córka wyrzucała z siebie w taki sposób trudne przeżycia. Kiedy zrobiliśmy jej na to przestrzeń, powoli wracała do równowagi i odzyskiwała spokój.

Poszukiwacze skarbu

Choć wiedzieliśmy, że sytuacja jest już prawie całkowicie bezpieczna, czekaliśmy z niecierpliwością na odnalezienie skarbu. Stało się to we wtorkowy wieczór, po powrocie znad jeziora. Odetchnęliśmy wszyscy z ulgą, a Hania dopiero wtedy zdjęła plaster z ręki, na której miała wkłucie i powiedziała cicho: „bolało mnie…”.

Wtedy mogliśmy już tylko zaoferować jej swoją obecność i przytulać ją tyle, ile chciała.

Wnioski

Łatwo było wysnuć pozorne wnioski, że jednak nie można ufać dzieciom, bo robią takie głupie rzeczy. Myśleliśmy tak nawet przez jakiś czas.

Ale potem dotarło do nas, że przekonaliśmy naszą córkę, żeby połknęła swoje ogromne pragnienie zapłacenia własną monetą. Stała za tym potrzeba autonomii, samostanowienia, niezależności, integralności. I ona nam zaufała i połknęła to wszystko, a że przerosło to jej możliwości połknęła też powód swojego smutku.

Na szczęście skończyło się na strachu i nocy spędzonej w szpitalu. A my zrozumieliśmy, że naprawdę nie warto poświęcać teraźniejszości dla niewiadomej przyszłości. Tym razem myliliśmy się, kochanie.

Przepraszam.