Dzisiaj mija dokładnie rok od naszego porodu w domu. To znaczy, że moja drugorodna obchodzi dziś swoje pierwsze urodziny. Ta kruszynka, która tak niedawno tylko płakała, ssała cycusia i spała zaczyna już chodzić, ma własne zdanie i kitkę na czubku głowy jako znak rozpoznawczy.
Ja zaś z perspektywy tego roku chcę Wam napisać co nieco o porodzie domowym.

Skąd ten pomysł?

Wszystko zaczęło się od drugiej ciąży (pierwszą straciliśmy), w połowie której zrozumiałam, że, choć to taki cudny stan, to wiecznie w nim nie będę. Chciałam przygotować się do porodu i przeżyć go najbardziej świadomie, jak będę mogła, więc zaczęłam czytać. Na początku wszystko, jak leci. I się przeraziłam. W czeluściach internetu znalazłam tyle makabrycznych opowieści, w których przedmiotowe traktowanie rodzących było standardem, a porodówka przedstawiana była jako taśma produkcyjna. Wiedziałam, że coś w tym jest, bo w pierwszej ciąży doświadczyłam na własnej skórze bezdusznej biurokracji w relacji lekarz-pacjentka. W jednym z najbardziej polecanych szpitali w Warszawie zresztą.

W mojej głowie również poród jawił się jako wydarzenie tak wzniosłe, jak przerażające. Z jednej strony czułam dużą ekscytację i traktowałam go jako swego rodzaju wyzwanie i nowe doświadczenie, z drugiej zaś na myśl o jego nieuchronnym nadejściu dostawałam gęsiej skórki.
Czytając kolejne opowieści trafiłam na strony rodzicpoludzku.pl, dobrzeurodzeni.pl i gdzierodzic.info i tak po nitce do kłębka znalazłam setki pięknych i wzruszających historii porodowych. Wspólnym mianownikiem dla nich wszystkich było wcześniejsze przygotowanie kobiety do tego wydarzenia, zarówno psychiczne, jak również fizyczne oraz świadomy wybór miejsca dostosowanego do potrzeb rodzącej.

Dom Narodzin

Opinie, które były dla nas najbardziej wiarygodne i spójne z naszym postrzeganiem porodu miał Szpital Świętej Zofii w Warszawie i istniejący tam Dom Narodzin. Oboje z mężem byliśmy przekonani, że to dla nas najlepszy wybór i do tej pory uważam, że lepiej nie mogliśmy trafić. Nie wiedzieliśmy, jak zniosę ból, czy nie nastąpią żadne komplikacje, czy uda mi się urodzić siłami natury, choć bardzo tego chciałam. Dom Narodzin i możliwość błyskawicznego transferu do szpitala dwa piętra wyżej zaspokajały naszą potrzebę bezpieczeństwa, dając nam jednocześnie możliwość porodu całkowicie naturalnego bez udziału lekarza i zbędnych interwencji medycznych.

Ten poród był piękny, żmudny, zaskakujący, mistyczny i cholernie ciężki fizycznie. Trwał 11 godzin i myślałam, że nigdy się nie skończy. Przez większą jego część przebywałam w wannie pełnej wody i to było cudowne, a jednocześnie gdzieś z tyłu głowy była świadomość, że siedzę nago w nieswojej wannie i nie dawało mi to pełnego komfortu. Do szpitala pojechaliśmy, bo miałam skurcze co dwie minuty, na miejscu okazało się, że rozwarcie ma dopiero 2 centymetry. Choć przy kwalifikacji do Domu Narodzin wypełniałam dokumenty, podczas przyjmowania mnie do szpitala także potrzebnych było kilka podpisów. Później kontrolne KTG, na które trzeba było czekać ok. godziny. To wszystko jest jak najbardziej zrozumiałe – to jednak szpital, który musi trzymać się pewnych procedur i chwała mu za to, że są wykonywane z takim szacunkiem dla kobiety i jej potrzeb. A jednak to nie pomaga rodzącej zrelaksować się, wejść w głęboki kontakt ze sobą i wsłuchać się w to, co podpowiada jej ciało. Na Izbie Przyjęć, choć skurcze były już bardzo bolesne, nie czułam się na tyle komfortowo w otoczeniu kilkunastu nieznajomych osób, żeby przyjmować najwygodniejsze dla mnie pozycje. W porównaniu z tym wszystkim, o czym czytałam wcześniej to są naprawdę szczegóły i uważam, że Dom Narodzin to świetna opcja dla osób, które z różnych powodów nie decydują się na poród w domu.

Wysoko postawiona poprzeczka

Gdy dowiedzieliśmy się, że znowu jestem w ciąży nie braliśmy pod uwagę innej opcji niż kolejny poród w Domu Narodzin. Tylko że kilka tygodni później zdecydowaliśmy się na wyprowadzkę z Warszawy i w terminie porodu mieliśmy już być w zupełnie innym mieście, gdzie takiej możliwości po prostu nie ma. Wszystko mi w tym powrocie do naszej małej ojczyzny grało poza tą jedną rzeczą. Dość ważną, przyznajmy. Braliśmy pod uwagę najróżniejsze możliwości, z dojazdem do warszawskiego Domu Narodzin włącznie. Sprawdziliśmy wszystkie szpitale w naszym mieście, państwowe i prywatne i w żadnym z nich nie znaleźliśmy tego, co było dla nas najważniejsze, a co dostaliśmy podczas pierwszego porodu – głębokiej świadomości personelu i zaufania do rodzącej i możliwości jej ciała.

A może w domu?

Mniej więcej w połowie ciąży poszłam na spotkanie dla ciężarnych, które odbywało się w Rozkwicie (cudowne miejsce, polecam całym sercem) i tam usłyszałam: „a może w domu?…”.
Na szczęście poczytałam sobie wcześniej co nieco na ten temat, więc etap: „No tak, słyszałam, że są kobiety, które decydują się na taką ekstrawagancję. Super, kontakt z naturą przede wszystkim, a ojciec dziecka zapewne przegryza pępowinę w ekstazie, a potem idzie upiec łożysko na drewnianym palenisku. Szanuję, ale to chyba jednak za dużo dla nas.” miałam już za sobą. Została we mnie za to pewność, że nie jestem na to gotowa, że osoby, które się na to decydują na pewno mają przepracowane wzdłuż i wszerz wszystkie swoje lęki. Poznałam tam także kilka cudownych kobiet, które opowiadały o swoich domowych porodach. I nie były to żadne nimfy chodzące na co dzień w sukniach z trawy i kapeluszach z mchu. W ich włosach nie mieszkało dzikie ptactwo, a z ust nie wylatywały roje motyli. To były zwyczajne, fajne babki. No, może nie tak do końca zwyczajne, bo przez całe dwugodzinne spotkanie nie usłyszałam od nich ani jednej oceny – porodu, sposobu karmienia, czy opieki nad dzieckiem.

Po tym spotkaniu zostałam z naładowanymi bateriami, numerem telefonu do położnej Gosi przyjmującej domowe porody i przeświadczeniem, że zadzwonię do niej, żeby się spotkać i upewnić, że to jednak za wcześnie dla mnie. Zadzwoniłam. Przyszła do nas ciepła i empatyczna kobieta, która z taką pasją i miłością opowiadała o porodach, że poczułam pragnienie, żeby to właśnie ona towarzyszyła nam w tym szczególnym dniu. Mąż zadał kluczowe pytanie, które wisiało w powietrzu od samego początku: – co w przypadku jakichkolwiek komplikacji?
Usłyszeliśmy, że czasem zdarza się konieczność transferu do szpitala. Kiedy dzieje się cokolwiek, co odbiega od fizjologii porodu, położna dla bezpieczeństwa rodzącej i dziecka decyduje o przewiezieniu jej na najbliższą porodówkę. Istnieje stowarzyszenie położnych, które bardzo szczegółowo określa procedury postępowania podczas jakichkolwiek nieprawidłowości. Kiedy padły słowa: „słuchajcie, to jest w Polsce jeszcze bardzo śliski temat, większość osób nie ma pojęcia o fizjologii porodu, bo ten stał się ostatnio bardzo zmedykalizowany. Ja nie mogę sobie pozwolić na luz w tym temacie, muszę być o dwa kroki do przodu podczas porodu w domu i kiedy coś się dzieje szybko podejmować decyzje. Najważniejsze jest zdrowie matki i dziecka.”, już wiedzieliśmy, że to jest właśnie ten moment i nie chcemy, żeby ktokolwiek inny przyjmował nasze dziecko na świat.

Przed tym spotkaniem pochłaniałam wszelkie opowieści i artykuły o porodach domowych. Zaopatrzyłam się też w książkę Iny May Gaskin „Poród naturalny”. To wszystko pozwoliło mi zrozumieć, że subtelne niuanse, które tak często bywają pomijane w szpitalnych porodach zwykle są kluczem do udanego porodu naturalnego. Atmosfera, poczucie bezpieczeństwa, zaufanie ciężarnej do osób, które jej towarzyszą i ich intencji. To nie są wymysły kobiet, którym „się w dupach poprzewracało” (tak, taką opinię też czytałam). To jest biologia, fizjologia porodu, w którym bierze udział tak wiele hormonów, neuroprzekaźników, że każdy niepotrzebny bodziec może w tym procesie nieźle namieszać.

Jeśli jakikolwiek proces zachodzący w organizmie wymaga maksymalnego rozluźnienia, jest nim poród. Nic większego od dziecka nie przechodzi przez otwory naszego ciała. Nigdy.
Wraz z położnymi, z którymi współpracuję, w drodze obserwacji i doświadczenia odkryłyśmy, że obecność nawet jednej osoby, która nie jest w pełni zestrojona z uczuciami matki, może wstrzymać poród

Ina May Gaskin

Rodzimy w domu

Kiedy decyzja z naszej strony zapadła, poczuliśmy lekkość i pewność, że to jest właśnie nasza droga. Reakcje na wieść o niej były przeróżne. Od: „ty chcesz, żebym ja zawału dostała?!” (zgadnijcie, kto to :D), przez spuszczenie wzroku i wymowne milczenie, aż do żywiołowego: „super! Na pewno nie pożałujecie!”.

Byliśmy spokojni po rozmowie z naszą położną. Na stronie dobrzeurodzeni.pl znaleźliśmy także statystyki, które możecie sobie przejrzeć tu, a które świetnie pokazują, czy rozbuchane obawy społeczne dotyczące porodów domowych mają swoje odbicie w rzeczywistości.

Pozostały jeszcze tylko kwestie techniczne: Co zrobić ze starszą córką? W którym pokoju przygotować miejsce do porodu? Czy zdążymy wysprzątać dom z pyłu remontowego? Czy nasza wymarzona położna nie będzie miała tego dnia dyżuru w szpitalu?

Dom posprzątaliśmy dzień przed terminem, sypialnia była gotowa dzień po terminie, córka nie chciała zostawać u nikogo na noc, więc nie naciskaliśmy. Minął 18 kwietnia, kiedy to według wyliczeń miała pojawić się na świecie nasza córka. Minął 19. Mniej więcej od marca ogłaszałam wszem i wobec, że Nastka urodzi się 21 kwietnia. Jednak 20 kwietnia rano poczułam, że skurcze przepowiadające zmieniają swój charakter. Byłam pewna, że coś się zaczyna, więc zadzwoniłam do Gosi, żeby uprzedzić ją, że to chyba już. Byłam spokojna, bo wiedziałam, że przez najbliższe kilkadziesiąt godzin nie ma dyżuru, z którego nie może wyjść. Jednak po trzech skurczach wszystko się wyciszyło. Nic nowego, brzuch lekko mi się napinał tak jak robił to od trzech miesięcy.

Kiedy wreszcie się zacznie?

Zaalarmowany rano mąż stwierdził, że nie jest w stanie pracować, rozłożyliśmy wózek, powoziłam w nim starszą córkę po domu i pojechaliśmy na obiad do moich rodziców. Potem wyszliśmy sami na długi spacer i koktajl z ananasa (ananas przyspiesza akcję porodową, kiedy ciało jest już gotowe). Do domu wróciliśmy tuż przed dwudziestą. Położyliśmy córkę spać, obejrzeliśmy coś, umyliśmy się, trochę po 23:00 odpisałam na sms od położnej, że to chyba jednak był fałszywy alarm i że kładę się spać i jej też życzę dobrej nocy. Pospałam dokładnie godzinę, po której obudził mnie tak potężny skurcz, że ciężko mi było wytrzymać w pozycji leżącej. Wstałam, obudziłam męża, który z błagalną miną zapytał, czy na pewno rodzę i czy nie mogłabym zaczekać do rana. Kiedy zobaczył mnie w kolejnym skurczu nie pytał już o nic więcej i poszedł szykować sypialnię Napisałam do Gosi, że chcę, żeby przyjechała i wspomagana przez męża zeszłam na dół, żeby nie obudzić Haneczki.

Rodzimy!

Wiedziałam dużo o przebiegu porodu, o tym, że między skurczami powinnam mieć co najmniej minutę-dwie przerwy, żeby zdążyć odpocząć. Przypływy były jednak coraz silniejsze, a przerwy między nimi nie dłuższe niż 15 sekund. Ból był tak silny, że byłam w stanie tylko zanurzać się w nim w jedynej pozycji pozwalającej mi go przetrwać – stojąc i opierając się o stół. Myślałam o tym, że otwieram się, żeby wypuścić na świat swoje dziecko. Podczas kolejnej mikroprzerwy zadzwoniłam do Gosi, która powiedziała, że zaraz będzie. Kiedy pomyślałam, że nie wiem, jak długo wytrzymam taką intensywność kolejna fala rozbiła w proch wszystkie niepotrzebne myśli, pozwalając mi tylko skupić się na swoim ciele i dać mu się poprowadzić.

Położna przyjechała po kilkunastu minutach i po przywitaniu, rozłożeniu swoich przyrządów i kilku ciepłych słowach w moim kierunku powiedziała, że chce mnie zbadać między skurczami, żeby wiedzieć na jakim etapie jesteśmy. – Nie ma żadnego „między skurczami”! – zdołałam tylko wydusić zanim znowu zatopiłam się w przypływie. – Dobra, teraz, szybko! – zawołałam jeszcze na koniec kolejnego skurczu i rzuciłam się na materac. Gosia wykonała najszybsze badanie świata i wypowiedziała najpiękniejsze słowa świata: – Kamilka, ty masz dziewięć centymetrów rozwarcia!
Wiedziałam, co to oznacza, ale kolejne skurcze nie pozwoliły mi się zastanawiać, jak to możliwe, że tak szybko. Wtedy moje ciało całkowicie przejęło nade mną kontrolę. Krzyczałam do męża: – masuj plecy! – i moja ręka prowadziła jego ręce, które mocnym masażem krzyża dawały mi wytchnienie i, nie wiem jak, ale czułam, że tak było, pozwalały naszemu dziecku zejść niżej. Wiedziałam, że muszę powiedzieć mężowi i położnej coś bardzo ważnego, ale nie miałam kiedy. Na szczęście po następnym skurczu przytrafiła mi się dziesięciosekundowa przerwa, podczas której wydusiłam z siebie: – proszę, przypomnijcie mi za jakiś czas, że dwójka dzieci naprawdę nam wystarczy

Wcześniej mówiłam mężowi, że marzę o tym, żeby nasza córka urodziła się przy ogniu. Mieliśmy rozpalić kominek, ale nie zdążyliśmy. Marek zapalił za to świeczki w sypialni. Dobrze mi robiło zgaszone światło, blask małej lampki nocnej i ten ogień ze świec. Podczas kolejnego skurczu poczułam, że maleństwo dobija się już do wyjścia. Wtedy Gosia zapytała, czy nie miałam ochoty przed chwilą poprzeć. – Miałam, no tak! To ja idę jeszcze siku. – powiedziałam i jak gdyby nigdy nic poszłam do łazienki. Po umyciu rąk nie byłam już w stanie zrobić ani kroku i wisiałam tak na blacie przy zlewie. Nie wiem kiedy mąż i położna znaleźli się obok mnie, ale dobrze mi robiła ich obecność. Nie musieliśmy nic mówić, bo w powietrzu unosił się zapach cudu. Błyskawicznego, ale cudu. Usłyszałam przejęty głos ukochanego mężczyzny, który mówił całkowicie serio:

– To ja może przyniosę tutaj świeczkę! – tutaj, czyli do zalanej ostrym światłem kilku żarówek łazienki.
– Przynieś – odpowiedział mu równie poważnie głos Gosi.
Parsknęłam mentalnie, bo realnie byłam już w pełnej gotowości do wypuszczenia na świat naszego dziecka. Czułam się szanowana, zaopiekowana i gotowa. Nastka urodziła się na kilku skurczach partych, podczas których dzięki położnej mogłam oddychać i nie przyspieszać tego procesu. To, że ugryzłam męża w rękę podczas ostatniego skurczu jest tylko szczegółem w odniesieniu do tego, że po minucie trzymaliśmy już na rękach naszą córkę.

Poszłyśmy do sypialni, gdzie wpatrywałam się w tego małego kudłatego człowieka, który jeszcze przed chwilą był we mnie, a teraz tak stanowczo domagał się cycusia. Przyjechała druga położna, która nie zdążyła dojechać na sam poród i w takiej ciepłej, rodzinnej atmosferze piliśmy herbatę z miodem i cytryną i rozmawialiśmy o życiu. W międzyczasie urodziłam łożysko – bez pospieszania, we własnym łóżku.

Co dalej?

Położne zostały z nami do 5:30, a wychodząc obudziły Haneczkę, która przybiegła do naszej sypialni. Kiedy zobaczyła siostrę leżącą obok mnie powiedziała: – ja nie wiedziałam, że ona będzie taka malutka… – a potem wybiegła z pokoju. Zanim mąż zdążył za nią pójść, już była z powrotem. Niosła w ręce swój ulubiony samochodzik Duplo. Podeszła do siostry i położyła go obok jej głowy, a potem pocałowała ją w rączkę. Później przytuliliśmy się wszyscy do siebie i zasnęliśmy jeszcze na półtorej godziny. Obudziła nas pani doktor, która przyszła zbadać nasze dziecko.

Czy było warto?

Słyszałam wcześniej różne opinie na temat porodów domowych. Czytałam, że fajnie jest mieć te dwa dni w szpitalu tylko dla siebie i noworodka. Że szpital nadaje porodowi rangę, a w domu jest tak jakoś zwyczajnie. I na pewno coś w tym jest. Nie pojechałam nigdzie, nie przyjmowali mnie po podpisaniu setek dokumentów, nie badało mnie całe konsylium lekarzy. Czasem idę do kuchni, żeby zrobić sobie kanapkę. Tym razem poszłam do łazienki, żeby urodzić nasze dziecko. Zaufałam swojemu ciału, umiejętnościom położnej, historiom kobiet, które podziwiałam. I nie zawiodłam się ani odrobinę. Hania zobaczyła swoją siostrę cztery godziny po urodzeniu i pokochała ją od pierwszego wejrzenia. To wciąż widać w ich relacjach. Zapłaciliśmy za ten poród niemałe pieniądze i nie żałujemy ani jednej złotówki, którą na to wydaliśmy.

Ktoś napisał mi w gratulacjach, że dla niego poród domowy, to brawurowa odwaga i mierzenie się z ryzykiem. Ja właśnie w ten sposób postrzegam teraz poród w szpitalu.

To świetnie, że tak się różnimy i że każda z nas może wybrać coś dla siebie